Trud nadzwyczajny

Ześlę wam braci pachnących jak drzewa,
abyście pośród nich rozpoznali świętego.
A imię jego tajemnica, a trud jego nadzwyczajny,
a świętość jego poprzedzona upadkami.
Albowiem upadnie on nie raz,
zanim się podniesie i zobaczy drogę.

Proroctwo Barnaby z „Jasminum”

 

Dobrze jest zobaczyć człowieka, który pozwolił sobie być sobą. Albo przynajmniej o takim posłuchać. Brzmi to oczywiście banalnie, ale w życiu takie nie jest. Taki widok dodaje otuchy i wiary w siebie, niespodziewanie. Nie mam na myśli kogoś, kto zawsze robi to, co mu akurat strzeli do głowy. Raczej kogoś, kto usłyszał swoją wewnętrzną prawdę i spróbował ruszyć jej śladem. Przyjmując wszystkie konsekwencje tego wyboru i powoli stając się tym, kim w pewnym sensie zawsze był. Świadomy, że taka wewnętrzna prawda istnieje i zdolny nawiązać z nią kontakt. Gotowy przeżyć swoje dni, przecierając własną ścieżkę, skoro żadna z gotowych dróg, żadna z oferowanych ról nie wydaje mu się odpowiednia. Że to ryzykowne? Pewnie, że tak.

Wiem, jak to brzmi w tak zwanych naszych czasach, kiedy każdy może zostać, kim chce, i to wiele razy, może siebie zaprojektować i przeprojektować, dopóki ma siły i środki. Bez mozolnego poszukiwania jakiejś „prawdy”, ponieważ tam wewnątrz nic nie ma, a już na pewno nic trwałego. Ponieważ człowiek jest tym, czym sam siebie uczyni – albo czym go uczynią okoliczności, oczekiwania innych, no i w ogóle „życie”. Jest pozszywany z różnych, lepiej lub gorzej dopasowanych kawałków, które zawsze można spróbować rozpruć i zszyć inaczej, ale nigdy nie będzie to jednolita całość, tylko taki albo inny patchwork. Więc człowiek jest raz tym, raz tamtym, zawsze gdzieś pomiędzy własnym wysiłkiem tworzenia siebie a naporem życia. Wiem, jak nieprzekonująca wobec tego może się wydawać moja pochwała bycia sobą, ten mój podziw dla prawdziwych, autentycznych, wiem, ale tak właśnie to widzę. Bo „jeśli jesteśmy tylko instynktami, nieświadomością, to co z tym wszystkim na temat cywilizacji, człowieka jako całości, wolności etc.?”[1].

Pierre-Marie był taki. Wymyślił sobie, a raczej usłyszał w głębi siebie, że powinien być mnichem w wielkim mieście. Kiedy mu mówiono, że coś takiego nie istnieje i jest niemożliwe, odpowiadał, że rozumie i uznaje powagę argumentów, ale chciałby jednak spróbować. Upraszczam oczywiście, ale tylko trochę. W każdym razie był jednym z takich ludzi. Słucha się potem o nich albo czyta, żeby zrozumieć, podpatrzeć, jak oni to zrobili. „Wyraźne, proste postacie, które posiadały dziwny dla nas dar, potrafiły kochać tylko raz albo umierać tylko raz zamiast rozpraszać się i rozrzucać, być stworzeniami posklejanymi z najrozmaitszych niepasujących do siebie części, na oślep powyciąganych jak fanty z worka na jakiejś jarmarcznej loterii”[2]. No właśnie. Bo nawet wierząc we własną tożsamość, jesteśmy też dziećmi swoich czasów, które w nas tę wiarę nieco osłabiły.

Ale może to wszystko ściślej, niż myślę, wiąże się z drogą, którą w życiu wybrałem. Może bycie sobą jest sprawą posłuszeństwa? Nie buntu ani radosnej samowoli, ale słuchania i uległości? W miejscu, gdzie ślubuje się posłuszeństwo, to pytanie jest bardzo zasadne. Być sobą znaczy przecież poddać się prawdzie, która wyłania się z wnętrza. Odsłaniającej się powoli, stopniowo odkrywanej, akceptowanej. Czasami gubionej, zanikającej niby strumień w gęstej trawie, na chwilę traconej z oczu, ale prędzej czy później powracającej i odnajdywanej, kiedy na nowo staje przed nami, już dobrze znana. Najgłębszej prawdzie wpisanej w nas przez Tego, który mówi z wnętrza serca. Prawdzie, która jest ostatecznie Jego obrazem i podobieństwem, tym samym, a zarazem innym na każdej ludzkiej twarzy.

[1]      Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, przełożyła Magda Heydel.

[2]      William Faulkner, Absalomie, Absalomie…, przełożyła Zofia Kierszys.

udostępnij na FB

POZNAJ INNE ZAPISKI