Pierwsze zdanie jest zawsze najtrudniejsze.
Mam pięć lat i nie wiem, jak się zaczyna takie historie.
Może jakoś zwyczajnie…
Gienia z „Jasminum”
To było pięć lat temu. Dobiegał końca jeden z pierwszych dni marca, „na Legii” zbierało się na mecz. Z dwukołową walizeczką stanąłem pod murami Malborka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak się nazywa ani jak długo zostanę. Nie wiedziałem wielu rzeczy. Potem kibice się rozeszli i zrobiło się cicho, dziwnie cicho jak na środek miasta. W takim miejscu nie zostaje się dla samej ciszy, oczywiście, ale dla Tego, który w niej mieszka i mówi. Wtedy można zostać i na całe życie.
Chyba nie można powiedzieć, że Jeruzalem zrodziło się z ciszy. Jeruzalem, czyli Wspólnoty Jerozolimskie, w skrócie. Ale na pewno zrodziło się pośród ciszy. Początek historii tonie w milczeniu pustyni, całkiem dosłownie. Bo wszystko zaczęło się w Algierii, wcale nie we Francji, jak myślą wszyscy łącznie z nami, ale w Algierii. „To tam, w pustelni, którą nazwałem Betlejem, zrodziło się Jeruzalem”, napisał Pierre-Marie Delfieux. Paryż był potem, spragniony ciszy i nic o tym niewiedzący, ale najpierw była pustynia. Niepodważalne, dwuletnie doświadczenie, że w ciszy dzieją się ważne rzeczy. I mogą się dziać wszędzie tam, gdzie stworzy się dla niej przestrzeń. To dlatego tak się przy niej upieramy, ucząc się jej i wciąż nie umiejąc.
Wrócił, bo był człowiekiem wielkiego miasta i nie mógł tego zmienić, ani nie chciał. Podobnie jak wielu z nas, tęskniących za lasem i polną drogą, wiedzących, że tak czy inaczej, z wielu znanych i nieznanych powodów nasze miejsce jest tutaj. Niekoniecznie dlatego, że tu jest najlepiej. Tak się układa po prostu. Więc mamy do wyboru żyć w mieście, umierając z głodu ciszy – albo jej szukać i chronić ją. Można przy tym – kto wie, może warto – próbować opowiedzieć o tym umieraniu i o tym szukaniu. O niezwykłych rzeczach, które nam się zdarzają. Naprawdę.
brat jerozolimski / 9.07.2019