Przeczytałem te pierwsze strony swego dziennika bez przyjemności.
Oczywiście długo zastanawiałem się, zanim zacząłem pisać.
Dla kogoś nawykłego do modlitwy refleksje są często tylko alibi,
ukrytym sposobem umocnienia się w swych zamiarach.
Rozumowanie zostawia chętnie w cieniu to, co pragniemy tam ukryć.
Georges Bernanos „Pamiętnik wiejskiego proboszcza”
Ten, który pisze, nie jest tym, który się modli, niestety. Pierwszemu łatwiej przychodzi mówienie niż słuchanie. Jest przekonany o ważności swoich słów. Rozgorączkowany, ambitny, ma problemy ze szczerością, chociaż zwykle nie zdaje sobie z tego sprawy. Żąda dla siebie miejsca i uwagi, trudno się przy nim skupić. Drugi nie ufa słowom, chętnie przebywa w rejonach, gdzie nie są potrzebne, albo tylko czasem. Zbyt łatwo ustępuje pierwszemu i wie, że to niedobrze. Nie wie za to, co począć z głośnym sąsiadem, i na co właściwie można mu pozwolić. W przeciwieństwie do pierwszego całkiem nieźle zna siebie, także swoje ograniczenia. Pewnie dlatego rzadko bywa kategoryczny w stosunku do innych. Mieszkają razem, ale niezupełnie w zgodzie. Są na siebie skazani, więc próbują jakoś ułożyć sobie wspólne życie. Mocują się, przepychają, obrażają jeden na drugiego, potem znaczą terytoria i zawierają umowy, że niby teraz już będzie zgoda. Każdy się domyśla i niechętnie uznaje, że ten drugi też jest u siebie. W moim podzielonym domu.
I nie ma innej rady na to podzielenie, jak pamiętać o tym, że człowiek ma budowę głębinową. Staje się sobą, schodząc w głąb siebie, cierpliwie schodząc ku własnemu sercu. Jest to droga wewnętrznego scalania, droga mnichów, na której powoli, bardzo powoli staje się jednością. Lepiej powiedzieć: odzyskuje jedność. Rozmaite mury i ścianki działowe cienieją, kruszeją, czasem jakby zanikały. Nie jest to żadna cudowna terapia ani przyspieszony kurs integracji osobowości. Raczej droga na resztę życia, więc nie każdy reflektuje. Zwyczaj trwania w ciszy w obecności Tego, który w nas mieszka – a zarazem w obecności siebie samego, co wcale niemało znaczy – sprawia, że to się właściwie dzieje samo, jakby przy okazji. Nie mówię, że bez wysiłku. Przychodzi jako uboczny efekt modlitwy. Centrum przenosi się niżej, głębiej. Nie trzeba do tego specjalnej wiedzy ani metody. Pokawałkowane życie powoli zaczyna się sklejać i trudno o radośniejszy widok.
Oczywiście codzienność nie pozwala długo pozostawać tam w głębi, łatwo wyrzuca nas z powrotem na powierzchnię. Chociaż… w miarę upływu czasu coraz mniej łatwo. Kiedy raz rzuci się kotwicę, można potem „tam”wracać. Jakby po kotwicznej linie, która stopniowo staje się znajomą drogą. Regularne zanurzenia zmieniają wszystko i nawet na powierzchni jest inaczej. Stąd ta potrzeba cierpliwości jako warunku wszystkiego.
Bo jest takie miejsce we mnie, gdzie mieszka On, gdzie wieczność spotyka się z czasem. Jestem tam do Niego podobny, bo na Jego obraz. Mam Jego oczy i Jego serce, chcę tego, co On, i wiem to, co On. Jest w nas takie miejsce. Nie mamy do niego łatwego dostępu, leży za głęboko, ale nie jest zupełnie poza zasięgiem. „Porwany – czytam w Regule – oczarowany, olśniony tym objawieniem mnich z całą energią usiłuje zstąpić na dno swego serca”. Droga odbywana bez ruchu, nauka bez słuchania nauk, dzień po dniu coraz bliżej wielkiego spełnienia.