Pieszo doszłam pod lasy sosnowe.
Straszny upał, a i kawał drogi.
Zza zasłony wychyliwszy głowę,
Wyszedł siwy, dobroduszny, błogi.
Popatrzywszy wzrokiem przenikliwym
Rzekł przezierca: „Służebnico Boża,
Pomyślności nie zawidź szczęśliwym,
Masz już miejsce gotowe w klasztorze”.
Anna Achmatowa
Nie tak dawno zmarli nasi dwaj najstarsi bracia. Żyli w tej samej wspólnocie w Burgundii. Odeszli jakoś w odstępie roku, siwobrodzi, pełni lat. Ich przełożony opowiadał nam później, jacy byli i jak bardzo się różnili. „Od rana do wieczora nie przestawali się nie rozumieć”. Tak czasem bywa w klasztorze. Pewnie mogliby przestać się nie rozumieć. Znalazłby się sposób, żeby jakoś się rozejść, zamieszkać osobno, dałoby się to załatwić. Ale może oni nie chcieli przestać.
Górskie rzeki, Dunajec na przykład, są pełne okrągłych i owalnych kamieni. Każdy taki kamień był kiedyś kanciastym kawałem granitu. Rzeka go przeturlała, powoli stępiła krawędzie, wygładziła. Sprowadziła niżej. Spokorniał. Mówią, że monaster jest jak taka rzeka. Im dłużej się człowiek turla, ocierając i obijając o inne kamienie, tym mniej kanciasty. Ale swoje trzeba przejść, więc takiego starego mnicha życie już nie bardzo ma czym zaskoczyć. Młodego coś nieraz przyprawi o ciężki kryzys i na skraj rozpaczy prowadzi, a na starym nie robi wrażenia. Nie żeby zobojętniał, nie to. Ale jakby wszystko rozumiał. Że na przykład niejednego nie da się uniknąć ani potem naprawić, i że to nie są ostateczne nieszczęścia. Albo że nie można przyspieszyć biegu rzeki.
Jednego z tych dwóch braci poznałem na długo przed wstąpieniem do Jeruzalem. To było we Francji, na wsi: wczesna jesień, dom otoczony lasem i staw. Siedzieliśmy wieczorem w oświetlonym refektarzu, czyli takiej naszej jadalni. Wpatrywałem się w tych nawykłych do milczenia i modlitwy ludzi – przeczuwający swoją przyszłość, ale jeszcze niegotowy – i słuchałem. Z rozmowy pamiętam tylko, że według niego Merton powinien zostać beatyfikowany, i że jeden z biografów Mertona, też trapista, patrzy na niego przez różowe okulary. Potem, żegnając się ze mną na parkingu, objął mnie i mocno przycisnął moją głowę do piersi. Byłem zaskoczony, bo nikt się tak nie żegna z człowiekiem, którego widzi pierwszy raz w życiu. Ale nie było w tym nic wymuszonego, żadnej sztuczności. Pamiętam jeszcze jego kurtkę. Widywałem takie tylko u starych mnichów i u bezdomnych. Wspomnienie tego pożegnania nie opuszczało mnie potem przez lata na mojej okrężnej drodze do klasztoru, zawsze żywe, wyraźne. Jakby wyznaczył mi punkt orientacyjny i miejsce, do którego miałem wrócić.
Prosta wierność, cierpliwość kamieni toczonych przez rzekę, z czasem uzdalnia do gestów, których nie można zapomnieć, które nie zacierają się w pamięci, chociaż minęło wiele lat. I do wypowiadania słów przechowywanych potem jako dowód, że nie biegniemy na próżno. Pochowano go tuż obok tego, z którym dawniej nie przestawał się nie rozumieć, kilka kroków od miejsca naszej pierwszej rozmowy. Krótko przed odejściem pisał ze szpitala: „Zbyt często oglądałem śmierć, żeby się jej bać. … Wszystko jest łaską i chociaż byłbym bardzo zadowolony, mogąc już «wrócić do Domu», powinienem być równie zadowolony, pozostając tutaj, z Jego łaską i pomocą, jak długo zapragnie.… Z uśmiechem na całej mojej drodze – mocno Was wszystkich obejmuję”.